Z Surabaji trzeba uciekać w każdej wolnej chwili, bo to
miasto potrafi zmęczyć, skopać, stłamsić, a na końcu pewnie by zabiło. Uciekłem
z M. niespodziewanie i nagle. O Madurze słyszeliśmy tyle, że odbywają się tam
KERAPAN SAPI, czyli wyścigi byków, wielokolorowe imprezy, na które, do
większych miast zjeżdżają mieszkańcy okolicznych wiosek. W sobotnie przedpołudnie pojechaliśmy na
terminal Bungurasih. Naganiacze widząc białych ochoczo zachęcali do wsiadania w
autobusy na Bali. Krótkie pytanie do dworcowego ochroniarza o to, gdzie się kierować i już byliśmy przechwyceni przez kolejnego jawajczyka, który prędko zaciągnął nas do autobusu jadącego na Madurę. Po zapełnieniu wszystkich miejsc, kolejne wsiadające osoby dostawały plastikowe
stołki by mogły ulokować się w przejściu. Gdy pojazd wydawał się już całkowicie zapełniony i gotowy do drogi nadszedł czas na wędrownych sprzedawców. Przeciskający się pomiędzy rzędami
foteli i taboretów mężczyźni sprzedawali słodkie bułeczki, liczi,
mango, książki, gazety, napoje, środki chemiczne, zabawki.. dosłownie wszystko. Jeśli ktoś
nie zdążył zrobić zakupów, to mógł to zrobić w autobusie. W końcu ruszyliśmy. Droga
z Surabaji na Madurę wiodła przez most Suramadu.
Nie wiedzieliśmy gdzie powinniśmy wysiąść,
żeby zobaczyć coś atrakcyjnego, więc spróbowaliśmy podpytać jadących z nami
Indonezyjczyków. Dogadać się z nimi nie było łatwo. Poziom znajomości angielskiego jest
bardzo niski, jedynie u bardzo młodych osób można szukać pomocy w tym języku.
Bilety sprzedano nam do Sumenep, dopiero potem dowiedzieliśmy się, że to na
końcu wyspy, i jedzie się tam na tyle długo, na ile czasu nie mamy. Chcieliśmy
zapewnić sobie jakiś nocleg zanim zajdzie Słońce. Tutaj ciemność nastaje około
godziny 18, zachód słońca przebiega bardzo szybko, w ciągu 15 – 20 minut dzień
zamienia się w noc. Postanowiliśmy wysiąść w Sampang, miasteczku położonym
mniej więcej na środku południowego wybrzeża Madury. Na mapie, którą
posiadaliśmy, zaznaczono plażę Camplong - w okolicy Sampang, zdjęcie zachęcało,
więc wybór padł na to miejsce.
Wysiadamy z
autobusu w towarzystwie muzułmańskiej rodziny, trochę z obawą i niepokojem. Chwilę później nie stąd ni zowąd pojawia się starszy pan z
rozklekotanym beciakiem, zainteresowany widokiem białych twarzy oferuje, że zawiezie nas wszędzie. Nie mając w zanadrzu żadnej alternatywy krótko się przedstawiamy i godzimy na ową propozycję. Dziadziuś ma, na oko, ponad 60 lat, a 120 kilogramów wiezie
z niespotykaną werwą. Przez całą drogę krzyczy na lewo i prawo, że wiezie Polaków na
Camplong Beach – „Dari Polandia,
Camplong Beach!!”, w sumie nie wiemy, co się dzieje, krzyczy i krzyczy,
ludzie się patrzą, tak jakby przynajmniej od kilkunastu lat nie było tu
nikogo białego. Jadący na skuterach zaglądają pod zadaszenie wózka, by sprawdzić kto siedzi w beciaku i od czasu do czasu móc wykrzyczeć 'Hello mister!''.
Werwy dziadziusia starcza na podwiezienia nas do przystanek bemo. W sumie
dobrze, bo martwiłem się o jego zdrowie (jechaliśmy co raz wolniej) i stan
pojazdu. 10.000 IDR za przewózkę. Przy przystanku okupowanym przez kolorowo
ubrane muzułmanki jest sklepik, kupujemy jakiś prowiant i czekamy na bemo.
Muzułmanki patrzą na nas z zainteresowaniem, kiedy bemo przyjeżdża, kilka z
nich postanawia ustąpić nam miejsca, żebyśmy my mogli pojechać pierwsi. Skorzystaliśmy, chociaż usiłowaliśmy wytłumaczyć, że możemy zaczekać na
następny pojazd. Ścisk ogromy, ale jedziemy, przykucam i opieram się o
zardzewiałe drzwi. Jedna z muzułmanek, nagle ze wzrokiem terrorysty mówi do
mnie ONE HUNDRED! . Domyśliłem się, że chodzi o cenę biletu, ale 100 IDR to tak jakby w
Polsce powiedzieć komuś 1 gr za 10-kilometrową podwózkę. 100.000 IDR, to cena jednak za duża, z
drugiej strony, jej wyraz twarzy mówił „sto albo życie”. Koniec końców, ktoś
wyjaśnił, że mamy zapłacić 10.000 IDR, co było dobrą ceną. Wysiadamy z bemo przy
Camplong Hotel. Zastajemy recepcję na otwartym powietrzu, wszystko otoczone mnóstwem
palm i kolorowych kwiatów. Pięknie. Zakwaterowani idziemymy obejrzeć tutejszą plaże.
Na chodniku prowadzącym do plaży, starsze panie sprzedawały kokosy i melony, wszystko
jest spokojne, nawet słońce jakoś dłużej zachodzi.
|
handlująca kobieta przy plaży Camplong |
|
stragan z kokosami |
Na plaży dostrzega nas jeden
starszy Indonezyjczyk, który całkiem, całkiem radzi sobie z językiem angielskim. Za nim
podchodzą do nas dzieci i tutejsza młodzież. Wszyscy są bardzo mili i chcą robić sobie z nami zdjęcia. Na Camplong Beach możesz poczuć się jak gwiazda,
której każdy chce uścisnąć dłoń. Idziemy przez plażę, otoczeni mieszkańcami,
każdy chce powiedzieć do nas cokolwiek po angielsku. Sama plaża jest
przepiękna, kolorowe łódki wieczorem cumują do brzegu, żeby wczesnym rankiem
odpłynąć na połów. Kokosy turlające się po piasku i rybacy w kolorowych
ubraniach. Efekty wizualne tego miejsca przerastają nasze oczekiwania.
|
kolorowe łodzie, ludzie |
|
i kokosy na Camplong Beach |
Moja pierwsza bungalowa noc przebiegła spokojnie, największy
mankament tych drewnianych konstrukcji to przedostające się do środka dźwięki z
zewnątrz. Wydaje się, że ich źródło jest tuż koło ucha. Rano śniadanie (rosół z
ryżem, chrupki krabowe i bardzo słodka herbata) i idziemy nasycić się tutejszymi widokami. Godzina 7:00, kolorowe łódki wypływają w morze przy promieniach wschodzącego słońca. Po drodze na plaże spot
kaliśmy tutejszego hodowcę, który odbierał kozi poród.
|
mieszkaniec Sampang odbierający kozi poród |
Napełnieni widokami wracamy do naszego bungalowa, check out i idziemy na
autobus. O rozkładzie jazdy oczywiście nikt nie słyszał, tak samo jak o przystanku. O której godzinie coś pojedzie nie
wiadomo. Stajemy przy głównej drodze, łączącej miasta i miasteczka na południowym wybrzeżu Madury. Mija kwadrans, a na horyzoncie pojawia się autobus z napisem Surabaja.
Macham ręką, wsiadamy, i wracamy do brudnej metropolii.
|
wyczekiwanie na autobus |
:)
Fajnie opisane :D Chciałoby się zjeść takiego świeżego kokosa i posiedzieć na plaży patrząc na łódki i fale :)