Jeszcze w piątkowy poranek,
myśleliśmy o ponownym odwiedzeniu Madury, jednak wieczorem zmieniliśmy nasze
plany. Koncepcja była taka: jutro z rana wyjeżdżamy z
Surabayi do Malangu, a potem jedziemy na Ngliyep Beach, jeśli wystarczy czasu
to zahaczymy o Balaikambang Beach i Sempu Island. Wszystkie atrakcje chcemy
zaliczyć w ciągu jednego weekendu. Po konsultacji trasy, dwa pierwsze punkty
wypadły z gry, celem stała się SEMPU ISLAND.
Pierwszy
odcinek podróży przebiegł bardzo spokojnie, 2 godziny drogi do Malangu bez
stania w korkach. Niesamowite! Autobus przyjechał na terminal Arjosari. Stamtąd
musieliśmy się dostać na inny dworzec, po drugiej stronie miasta. Kierowca,
który nas podwoził, na Terminal Gadang, prze całą drogę, z uporem maniaka, oferował,
że sam może nas zawieźć, bezpośrednio, do Sendang Biru. Kurortu, z którego od
Sempu dzieliłaby nas tylko przeprawa łodzią. Na początku podał zaporową cenę,
jednak im bliżej było do Gadang, tym cena była niższa. Potargowaliśmy się
jeszcze trochę i pojechaliśmy z Jasinem (tak miał na imię kierowca) do Sendang
Biru (80 km).
nasze bilety do Malang |
Jakaż to
była podróż!! Jasin jechał bardzo pewnie i sprawnie, ale momentami miałem
wrażenie, że jego suzuki isuzu nie przetrwa tych wszystkich manewrów, które
wyczyniał. Najpierw jechaliśmy drogą, przy której stało wiele kolorowych domków
Słońce wschodziło, więc ich barwy, były jeszcze bardziej intensywne. Pięknie.
Trasa zaczęła prowadzić, przez górzyste tereny, porośnięte, pięknymi ogromnymi
palmami. Takiego stężenia palm, zieloności, dzikości i piękna zarazem, w życiu
nie widziałem! Dech zapierało!
palmy w drodze do Sendang Biru |
Zaczęły
się serpentyny, i górskie podjazdy. Suzuki skakało jak kangurzyca na
australijskim stepie. Zaczęły się gwałtowne zmiany ciśnienia. Wytrzęsieni pod
niebiosa, zastanawialiśmy się, dlaczego ciągle jedziemy w górę, a w ogóle nie
zjeżdżamy w stronę upragnionego oceanu. No i się zaczęło z górki. Długie zjazdy
po dziurawych drogach, nie robiły na Jasinie większego wrażenia – nogi z gazu
nie zdejmował.
Sendang
Biru, okazała się małą wioską z plażą i łodziami. Podziękowaliśmy Jasinowi za
przewóz – to naprawdę była trasa high level. On pojechał z powrotem do Malangu,
a my szukaliśmy jakiegoś zakwaterowania. Jedyny losmen (mały, tani hotelik) w
wiosce, był pełny. Może znajdziemy coś na Sempu, pomyśleliśmy. Z nieba nam
spadli młodzi Indonezyjczycy, którzy mówili po angielsku i właśnie wybierali
się na wyspę. Tubylcy, uświadomili nas, że na Sempu Island nie ma żadnych
hoteli, ani restauracji, bo jest ona bezludna. Cholera. Nie mieliśmy namiotu,
śpiworu, no nic nie mieliśmy, nawet pieniędzy, bo liczyliśmy na bankomat (jedna
znajoma dzień przed wyprawą, powiedziała, że na wyspie znajdziemy jakiś nocleg,
nawet podała orientacyjną cenę…). Poczekaliśmy chwilę na ich pozostałych
znajomych i dwiema łodziami przeprawiliśmy się na wyspę. Nasi nowi przyjaciele,
powiedzieli, że pożyczą nam namiot. Poczułem niesamowitą ulgę, będziemy mieli
gdzie spać! Z uśmiechem na twarzy dotarliśmy do zatoki przy Sempu Island, przed
nami był dwugodzinny trekking przez dżunglę. Tobołki na plecy i ruszyliśmy.
Dżungla była niesamowita, co chwilę jaszczurki przebiegały nam drogę. Wszystko
było ogromne, drzewa, liście, korzenie. Śpiew dzikich ptaków wydawał się taki
bliski. Ogromne kamienie i konary, które trzeba było przeskakiwać, albo pod
nimi przechodzić stawały na naszej drodze.
W lesie na Sempu wciąż, można spotkać
dzikie zwierzęta m.in. lwy, tygrysy i małpy, my nie mieliśmy tej przyjemności,
ale może i lepiej… Podczas wędrówki przez dżunglę trzeba robić w miarę
systematyczne przerwy na uzupełnienie płynów. Mimo tego, że nie czujesz się
spragniony, musisz to robić, bo las tropikalny „wysysa” wodę z organizmu.
Odwodnić się jest bardzo łatwo. Czas wędrówki, dobiegał końca, zaczęliśmy
słyszeć wodę odbijającą się od skał. Ostatni odcinek trasy prowadził przez
brzeg nadmorskiej skarpy. Wysoko jak diabli, do wody było jakieś 20 metrów, jeden
niewłaściwy ruch i spadasz w morską otchłań. Ostatnie metry i już widać było,
niebieską jak niebo, lagunę Segoro Abakan. Obłędny widok!! Poczułem, że jestem
w raju. Najczystsza woda, jaką kiedykolwiek widziałem. Rafa koralowa oddzielała
wody laguny od wód oceanu. W wapiennej ścianie, tworzącej szkielet dla
obumierających koralowców, była jedna dziura, przez którą wlewała się
oceaniczna woda, wyglądało to jak mały wodospad.
Nadeszła noc, na plaży przed
namiotami zaczęto rozpalać ogniska, rozbłysły naftowe lampy. Gdzieniegdzie
rozbrzmiewały dźwięki gitar. Plaża powoli zasypiała. Nasz sen
został przerwany przez nocny przypływ. Namiot rozbiliśmy jakieś 15-20 m od brzegu, około 1 w
nocy, dźwięk fal był tak bliski, że w końcu wyjrzałem, co się dzieje. Niespełna
2 metry
dzieliły nas od lagunowej wody. Szybko i desperacko zaczęliśmy wyrywać śledzie.
Oczywiście po ciemku, bo nie mieliśmy żadnej latarki. Przenieśliśmy namiot o
kilka metrów w głąb wyspy, jednak o śnie nie było mowy, trzeba było czuwać. Rano, wykończeni
i wyziębieni po nieprzespanej nocy wspięliśmy się po koralowej rafie i
ujrzeliśmy upragniony ocean! Ocean Indyjski, swoją świeżością i wielkością, otwierał nasze
zaspane oczy. Wysokie fale uderzały o skały, słona woda rozbryzgiwała się na wszystkie strony. Z wielkim szacunkiem i respektem obserwowałem oceaniczne fale. Poczułem potęgę i moc tej ogromnej niekończącej się błękitnej otchłani.
Ocean Indyjski |
Jedna
grupa Indonezyjczyków, przebywających na plaży, zaangażowała mnie – białego
człowieka – do akcji promującej recycling. Stałem się twarzą organizacji,
dbającej o dziewicze miejsca Indonezji. Mimo tego, że nasz poranny wygląd
odbiegał od doskonałości, każdy napotkany Indonezyjczyk chciał mieć z nami zdjęcie;-D.
Bezludną
wyspę opuściliśmy przed południem. Do Sendang Biru przeprawiliśmy się łodzią. Stamtąd wynajętym jeepem do Malangu, gdzie już czekał na nas autobus do Surabaji.