Stypendium „Darmasiswa” rokrocznie staje się powodem
przyjazdu do Indonezji dla setek młodych ludzi z całego świata. W tegorocznej
edycji, do kraju położonego na siedemnastu tysięcy wyspach, wzięło udział
pięćdziesięcioro Polaków, z których większość miałem okazję poznać na
oficjalnym otwarciu programu. „Openning Ceremony Darmasiswa 2012/2013” –
krzyczały plakaty w hotelu Aryaduta w centrum Dżakarty, gdzie uroczystość miała
miejsce.
Pięciogwiazdkowy hotel, w którym zostali zakwaterowani
stypendyści, mógł sugerować, że impreza będzie bardzo dobrze zorganizowana. Na
początku formalności, kserowanie paszportów, podpisywanie się pod stertą
dokumentów. Następny punkt programu – gorący posiłek. Wszyscy niczym stado potulnych
owieczek, weszli do przygotowanego pomieszczenia, które było zdecydowanie za
małe dla 711 stypendystów i mnie. Apogeum był moment, kiedy na podłodze nie
było miejsca do „przycupnięcia”.
Różnorodność osób – ogromna, od Tadżyka w dziwacznej biało –
zielonej czapce, przez grupę Amerykanów w bijących na kilometr markowych
ciuchach, aż po mieszkańców Timoru Leste, odznaczających się wielobarwnymi,
krótkim szalikami. Kolorystyka wszelaka. Mieszanka kolorów skóry, rysów twarzy,
barw oczu, typów nosów i uszów. Zamęt niespotykany. Nagle weszła grupa,
ubranych w pastelowe, ale jednocześnie wyraziste, zdobione orientalnymi wzorami
i kwiatami, kimona, Japonek. Kokardy, wiązane z tyłu, tych japońskich strojów
narodowych, były trzy, może cztery razy większe od głów drobno zbudowanych
dziewcząt. Zaraz za nimi pojawiały się w równie barwnych przebraniach Tajki,
mała sala stała się sceną dla tego wielonarodowościowego korowodu.
M. i uczestniczka Darmasiswy z Japonii |
... i stypendystka z jednego z krajów Afryki |
Obiad podano w formie szwedzkiego stołu, jednak wyboru
„strawy” zbyt wielkiego nie było. Potulne owieczki stały się wygłodniałymi
wilkami, bo pożywienie znikało „z prędkością światła”, a kelnerzy zbytnio, nie
kwapili się do donoszenia brakujących „przysmaków”.
Godzina 18:00, komunikat: wszyscy stypendyści na drugie
piętro, do sali konferencyjnej, gdzie ma się odbyć spotkanie z uniwersyteckimi
koordynatorami. <Tutaj należy się wyjaśnienie. Każdy uczestnik Darmasiswy,
musiał dokonać wyboru uczelni, a co za tym idzie miasta, w którym chciałby
studiować, a także kierunku studiów (nie zdziwił mnie fakt, że większość
kandydatów chciała studiować na Bali). M. dostała się do Surabaji, na
Uniwersytet UK PETRA. Koniec wyjaśnienia> Organizatorzy, w sali
konferencyjnej, umieścili tyle krzeseł, ile szkół brało udział w programie, a
każde z nich podpisano nazwą uczelni. Biorąc pod uwagę, że szkół było
pięćdziesiąt, odnalezienie właściwego krzesła, było nie lada wyzwaniem, a
obrazek spoglądających, czy to właściwe krzesło, studentów, co najmniej
zabawny. Jak już wszyscy się rozlokowali tzn. usiedli na podłodze (większość
uczestników wybrała pozycję „po turecku”) przy właściwych krzesłach pojawiła
się informacja, że koordynatorzy nie dotarli na czas, i że spotkanie z nimi,
zostało przełożone , jak to ujęli organizatorzy, na późne godziny wieczorne.
Wieczór wypełnił występy grup tanecznych, ich dzikie pląsy w
kolorowych strojach orzeźwiły atmosferę, która zastygła podczas nieinteresujących
nikogo przemówień, chcących zaprezentować się publiczności polityków. Dodatkowego
kolorytu i jawajskiego nastroju dodał dźwięk angklungu – tradycyjnego indonezyjskiego,
bambusowego, instrumentu.
indonezyjska grupa taneczna |
Po zakończeniu oficjalnego otwarcia programu, znowu
wszystkich poproszono o przejście do sali konferencyjnej. Harmider trwał w
najlepsze. Dzięki Bogu, tym razem już znano miejsce szukanego krzesła.
Koordynatorzy wyjaśniali: co, jak, gdzie i kiedy. Koordynatorka M. wszystko
tłumaczyła bardzo wnikliwie i długo, osoby z grupy M. również nie chciały
odpuścić i dopytywały się o wszystkie mało istotne rzeczy. Na sam koniec
spotkania uczestnicy Darmasiswy mieli dostać bilety na samolot, na jutro, do
miast, gdzie mają uczelnie. Jedni dostali (na jutro na godzinę 11:00), inni
nie, powiedziano, żeby zgłosić się jutro o 6:00 odebrać bilety.
W nocy, około 1:00 zebrałem się i pojechałem do biurowca
tutejszych linii lotniczych (LION AIR) zakupić bilet do Surabaji (na godzinę
11:00 licząc, że wylądujemy z M. o podobnej godzinie) – przez Internet się nie
dało, bo był za mały interwał czasowy pomiędzy „teraz” a godziną odlotu. Cena: 450,000
IDR. W Indonezji podczas każdego lotu pobierana jest AIRPORT FEE, więc na
lotnisku w Dżakarcie trzeba jeszcze zapłacić 40,000 IDR, podobno na lotniskach
w innych miastach jest ona niższa.
Wczesna pobudka, trzeba iść odebrać bilety zagwarantowane
dla uczestników Darmasiswy. W recepcji nie ma, u organizatorów także ich nie
widziano. Główna dowodząca, zakryta od stóp do głów w czador, przez
który widać tylko jej oczy, mówi żeby czekać. Godzina 7:00, biletów wciąż nie
ma, zaczynają coś mówić, że może biletów w ogóle nie będzie na dzisiaj, może trzeba
będzie zostać dzień, albo dwa, dłużej w Dżakarcie. Mój czas do wyjazdu na lotnisko
mijał nieubłagalnie, umawiam się z M., że doleci, a ja będę czekał już na
miejscu w Surabaji. Nerwy straszne. Brak organizacji całkowity. M. czekała na jakąkolwiek informacje o
biletach w hotelowym lobby przez 9 godzin. Nie zapewnili żadnego posiłku, ani
szklanki wody mineralnej.
Wreszcie o godzinie o 19:00 uczestnicy Darmasiswy (Ci,
którzy cały dzień oczekiwali na bilety), studiujący w Surabaji, dotarli na
miejsce. Zakwaterowaliśmy się z M. w hotelu niedaleko jej uczelni. Odpoczywamy.
Nie ma to jak organizacja... ;)