2 godziny zajęła podróż z Alas Purwo do Ketapang – portu, z
którego odpływają promy na Bali. Pożegnaliśmy się z naszym przewodnikiem,
kierowcą i samochodem, pewnym krokiem weszliśmy do portu i nie zwracając uwagi
na propozycję „prywatnego transportu” kupiliśmy bilety na prom. Na pokładzie,
grupka młodych Indonezyjczyków, zaczęła sobie robić z nami zdjęcia, a jakiś
starszy pan, budowlaniec z Malangu, doradził, co jeszcze, na Bali, musimy
koniecznie zobaczyć. Rejs przez Cieśninę Balijską trwał niespełna 30 minut.
|
pożegnanie z Jawą |
Zacumowaliśmy w Gilimanuk, małym portowym miasteczku, z którego autobusy
docierają w każdy zakątek wyspy. Naszym pierwszym obiektem, który chcieliśmy
zobaczyć była Lovina Beach. Autobus w tamten region odnaleźliśmy bardzo szybko,
z kierowcą dogadaliśmy się, co do ceny, zajęliśmy miejsca i czekaliśmy na
odjazd. Czas mijał nieubłaganie, za chwilę miało się zrobić ciemno, a my nawet
nie ruszyliśmy z dworca. Wiedzieliśmy, że na Bali panują nieco inne zwyczaje
niż na Jawie. Tutaj czeka się na zapełnienie busa i dopiero wtedy następuje
odjazd. Zapytałem jednak kierowcy, kiedy ruszymy, ten spojrzał na mnie i
odrzekł, że nie wie, że trzeba czekać. Nasze zdenerwowanie z minuty na minutę
wzrastało, bo perspektywa szukania w nocy jakiegoś zakwaterowania, w miejscu,
które było nam zupełnie obce, ba, do którego nie wiadomo, o której dotrzemy,
nie jest miłą rzeczą. Minęło półtorej godziny, na dworcu pojawiło się dwóch
Indonezyjczyków, którzy również udawali się w kierunku Loviny. Tak, tak…też
myśleliśmy, że skoro już są cztery osoby, to ruszymy. Nic bardziej mylnego.
Czekaliśmy dalej, kierowca w tym czasie uciął sobie dwie drzemki (bez żadnej
krępacji rozłożył się na przednich siedzeniach!!). Ta bezradność, że nie możesz
nic zrobić i nie masz gdzie pójść, poprosić o jakąkolwiek pomoc była
dobijająca. Po blisko trzech godzinach, na dworzec autobusowy w Gilimanuk
przybyła grupa europejczyków. Z racji tego, że mówili po angielsku, cenę do
Loviny podano im dwa razy droższą niż nasza. 8 osób w środku + kierowca. Nasze
plecaki zajmowały przestrzeń dla czterech osób, kierowca stwierdził, że jeszcze
dwóch pasażerów i może RANO pojedziemy. My na to, że nie ma już miejsca, a on
wskazał na nasze bagaże i powiedział, że nie ma problemu – przywiąże je do
dachu. Nie było mowy, wspólnymi siłami wywalczyliśmy, aby bus ruszył TERAZ.
Kierowca się jeszcze trochę buntował, ale w końcu ustaliliśmy przyzwoita cenę i
pojechaliśmy do Kalibukbuk, wioski położonej nad Morzem Balijskim, na Lovinie
Beach. Lovina to 7-kilometrowy odcinek, rozciągający się na północnym wybrzeżu
Bali. Charakterystyczne dla tego regionu są góry, których stoki chowają się w
morzu, pozostawiając nieliczne plaże z czarnym, wulkanicznym piaskiem. Ta część
wyspy przyciąga tych, którzy chcą odpocząć z dala o turystycznego zgiełku.
|
witamy w Kalibukbuk |
Na miejscu byliśmy tuż przed północą, zakwaterowaliśmy się w
bungalowach Puri Bali, i muszę przyznać, że naprawdę dobrze trafiliśmy. Cudny
kompleks o balijskim charakterze, a do plaży niecałe 100 metrów. Ranek w
Kalibukbuk przywitał nas pysznymi naleśnikami, świeżymi owocami i cudownym
słońcem. Po jawajskiej eskapadzie i dwóch nieprzespanych nocach należał się nam
dzień lenia. Plaża, kolorowe łódki, szum fal, przyjemny wiaterek i kobiety z
piramidami sarongów (duże, ozdobne chusty) na głowach. Miejscowi handlarze od
razu chcieli na nas zarobić, ale nie było im łatwo, w końcu od dwóch miesięcy
mieszkamy na Jawie, i trochę doświadczeń już za nami. Panie, te od sarongów,
podbiegły do nas i zaproponowały zakup pięknych tkanin. Pokazywały, zachwalały,
jakie to najlepsze z najlepszych produktów. Następnym etapem, jeżeli klient nie
złapie haczyka, jest wzięcie go na litość. Tłumaczyły, że od tygodnia nic nie
sprzedały, że szef ich wyrzuci, ze rodzina, dzieci itp. – do tego trzeba
przywyknąć, i nie można dać się złamać. My jednak sarongów potrzebowaliśmy, bo
nie jedna świątynia hinduska, była jeszcze przed nami. Sarong i pas – to
obowiązkowy ubiór podczas zwiedzania świętych miejsc hinduizmu, co więcej są
tam stosowane nietypowe zakazy. Z ceny udało się zejść do 20% początkowej
kwoty, ale to były jedne z trudniejszych negocjacji – początkowe sympatyczne
panie okazały się niezwykle uparte i natarczywe. Dwa sarongi zakupione,
wydawało nam się, że będzie to powód, dla którego, pozostałe panie sprzedające
te barwne chusty, będą odpuszczać. Niestety, od tego momentu zamiast wcześniej
wykrzykiwanego „sarong, sarong!” było „one more sarong!”.
|
sarongi na Lovinie Beach |
|
jukungi na lovinie |
Następnego dnia, bardzo wczesnym świtem wypłynęliśmy jukungiem
na poszukiwanie delfinów. Północne wybrzeże Bali, a szczególnie Lovina słynie z
obfitości tych ssaków. Dwugodzinny rejs zakończył się sukcesem, widzieliśmy
skaczące nad wodną taflą, wyglądające na szczęśliwe, delfiny. Całe mnóstwo
pływających ssaków otaczało łódkę, wyłaniało się z wody, żeby po krótkiej chwili
szybko się w niej ukryć. Ich smukłe sylwetki wraz ze wschodzącym słońcem i
wulkanicznymi stożkami w tle tworzyły niezwykłą kompozycję. W drodze powrotnej,
zatrzymaliśmy się na środku morza, aby obserwować wielobarwne rozgwiazdy,
koralowce, kolorowe rybki w najczystszej, najbardziej przezroczystej wodzie,
jaką można sobie wyobrazić.
|
delfiny w Morzu Balijskim |
|
balijskie szczyty |
Z jednej strony, byliśmy dopiero 30 minut od Jawy, a z
drugiej czuliśmy się, jakbyśmy byli na drugim (w sumie to już na trzecim) końcu
świata. Na Jawie islam, konserwatyzm i zasłonięte twarze kobiet, a na Bali
hinduizm, wszechobecny uśmiech oraz rytualne, codzienne ofiarowywanie bogom
kolorowych darów. Na malutkiej wyspie na wschód od Jawy czuć tradycję i spokój.
|
dary dla bogów |