Gili, gil, gili


Po ekscytującej przygodzie z waranami przyszedł czas na wypoczynek. Przejazd autobusem ze wschodu na zachód Lomboku nie trwał zbyt długo. 3 godziny jazdy minęły na przeglądaniu zdjęć z Moyo i Rinci. Wspomnienia waranów i bagnistego wodospadu zredukowały nasze zmęczenie do minimum. Chcieliśmy poczuć Lombok pełnymi piersiami, najlepiej, na sto procent.
Dotarliśmy do Senggigi, miejsca, chyba jedynego na Lomboku, gdzie wpływy australijsko-amerykańskie skutecznie zepchnęły tradycyjny charakter wyspy na drugi plan. Bardzo drogie i ekskluzywne hotele, z widokami na cudne plaże z białym piaskiem, dominują w krajobrazie, jeszcze 10 lat temu typowo rolniczej, wioski. Ceny porażały, ale zawsze obok Mariottów, Novoteli i Continentali znajdzie się jakaś alternatywa. Nie inaczej było w Senggigi. Dwóch tułających się od hotelu do hotelu plecakowców wypatrzył niesympatycznie wyglądający Indonezyjczyk. Are you loooking for room? –zapytał. Nie mieliśmy wyjścia, zdesperowani i niepocieszeni cennikami wcześniej odwiedzanych kwater, odpowiedzieliśmy, oczywiście po indonezyjsku, niech sobie nie myśli, że będzie mógł z nas zedrzeć więcej rupii niż mu się należy – YA! Krętą uliczką doprowadził nas do obskurnego hotelu, pokazał trzy pokoje – wybraliśmy ten najlepszy. Deal. 15 $ za noc, lepiej niż 50$, za w gruncie rzeczy pokój nie różniący się jakością i czystością od oglądanych w poprzednich obiektach. Może tylko z zewnątrz wyglądały trochę lepiej. W Senggigi spędziliśmy tylko jedną noc. Rankiem wsiedliśmy do busa i pojechaliśmy do malutkiego portowego miasteczka – Bengksal. Byliśmy na najlepszej drodze do raju, którego imię brzmi GILI.
Gili, w języku Sasaków – ludu zamieszkującego Lombok, znaczy wyspa. Tak się utarło, że przewodniki i strony poświęcone Indonezji mówią głównie o trzech Gili, ale jest ich tak dużo jak wysepek rozrzuconych na morzu otaczającym Lombok. Skupmy się jednak na tej wyjątkowej trójce.

knajpka na Gili Meno

Trzy wysepki i trzy różne światy. Pierwsza, Gili Trawangan to miejsce tętniące życiem, którego rytm wyznaczają liczne kluby i organizowane w nich imprezy. Nie sposób tu uniknąć sprzedawców „MAGIC MUSHROOMS” – w całej Indonezji nielegalnych, tutaj dostępnych na każdym kroku. Druga, Gili Air znajduje się najbliżej portu w Bangksal. Na niej świetnie poczują się osoby, które po całonocnej imprezie, będą skłonne wyleczyć kaca przy dźwiękach fal, a nie jak na Trawanganie – szaleć non stop.
My wybraliśmy się na trzecią z gili – Gili Meno. Powiedzmy siostrę romantyczkę, dwóch poprzednich. Słońce, biały piasek, cisza kojąca duszę, morska bryza – z tymi rzeczami należy kojarzyć Meno. Nie ma tam samochodów, motorów, bankomatów, sklepów z pamiątkami, sklepów w ogóle, naciągaczy, naganiaczy, taksówkarzy, ulic, korków, chodników, głośnych klubów, wieżowców, szklanych domów, pośpiechu, brudu, smrodu, smogu i wielu innych. Co jest? Spokój, cisza, od czasu do czasu trochę elektryczności. Jedynym środkiem transportu dla zmęczonych przechadzkami nóg jest cidomo, czyli dwukołowy mini-powóz, zaprzężony w konia.

cidomo
plaża ze śnieżnobiałym piaskiem

nasza osada

Wyspę można obejść w ciągu jednego piłkarskiego meczu. Dominuje tu natura i przezroczysta, bogata w skarby, woda. Podwodne ogrody – wielobarwne przestrzenie, pełne koralowców, różnokolorowych rybek i żółwi zachwycą nawet największych malkontentów.
Wszystkie produkty żywnościowe są sprowadzane na Gili z Lomboku – również słodka woda. W przeważającej części bungalowów na Meno, z kranów i pryszniców leci słona woda, to sprawia, że człowiek jeszcze bardziej jednoczy się z naturą.




Łodzie, którymi płynie się na jedną z wysp, na początku zapełniane są towarami i jedzeniem, a dopiero potem ludźmi. 20-osobowa łajba, którą płynęliśmy, wyglądała jak targowisko. Jaja, warzywa, owoce, kartony z makaronami, ryżem, kontenery z wodą, indonezyjki z zupami w workach.. Myślę, że i pare żywych kur, też gdzieś mogło się zaplątać. Wszystko, co tylko możecie sobie wyobrazić, na pokładzie się znalazło, a i miejsca wystarczyło nie dla 20, a dla co najmniej 50 osób. 


Sylwester spędzony na Meno również należał do wyjątkowych. „Imprezy”, czyli kolacje przy szumie morza zakończyły się, około 23, bo wtedy zamykano wszystkie knajpki. Moment wejścia w Nowy Rok spędziliśmy na plaży, z nogami w słonym, ciepłym morzu, obserwując tysiące gwiazd na bezchmurnym niebie.
Z ciekawszych rzeczy – to był mój pierwszy bezalkoholowy Sylwester, od 1995 roku, kiedy to pierwszy raz mogłem zrobić łyka szampana z kieliszka mamy. Nie, że nie chciałem, albo na Meno jest jakaś prohibicja. Po prostu, w ostatnią noc 2012 roku, jedyny raz na malutkiej wyspie, chciano mnie oszukać przy zakupie trunku. Nie dałem się i uparcie nie kupiłem.

Leave a Reply